sobota, 4 listopada 2017

Doki Doki Literature Club



Raz na jakiś czas zdarza się dzieło, które pod grubą warstwą ozdobników i miałkiej rozrywki ukrywa drugie dno, co pozwala mu zaskakiwać, kruszyć zastałe formy i zmieniać sposób patrzenia na świat, nawet jeśli chodzi tylko o metody obcowania z dziełami popkultury. Doki Doki Literature Club nie jest takim dziełem, ale ma zadatki.

Nie dajcie się zrazić (lub zwabić, zależnie od reakcji) przesłodzoną, upstrzoną różem i brokatem konwencją gry. Doki Doki ma do zaoferowania rzeczy ciekawsze i lepiej napisane niż standardowe japońskie visual novel, więc nie musicie się obawiać, że fabuła razem z głupawymi wstawkami erotycznymi wyżre wam mózg. Tych drugich nie ma tu właściwie wcale, a co do samej opowieści - to jeden z tych przypadków, do których najlepiej podejść z zupełnie czystą kartą, nie wiedząc kompletnie nic, dlatego też będę pisać jak najbardziej ogólnikowo. Choć, z drugiej strony, już sami twórcy psują niespodziankę, zamieszczając intrygujące ostrzeżenie zaraz po logo firmy.

Zaczyna się niepozornie, szybkim zawiązaniem akcji i wprowadzeniem postaci. Te spełniają swoje funkcje, są odpowiednio sympatyczne i zróżnicowane, ale niewiele ponadto. Mamy więc do wyboru cztery bardzo mangowe dziewczyny, którym niewiele brakuje do zostania chodzącymi szablonami: cichą, nieśmiałą moe, uroczą tsundere, wiecznie roześmianego lekkoducha i odpowiedzialną przewodniczącą tytułowego klubu. Cała mechanika gry ogranicza się do przewijania tekstu, paru wyborów, których wpływ na fabułę jest niestety iluzoryczny i absurdalnie pociesznej minigierki. Ta polega na kleceniu wierszy z kilkunastu podanych słów, starając się dobierać je tak, by przypadły do gustu wybrance naszego serca (Yuri best grill). I to tyle, jeśli chodzi o technikalia.

Prawdziwa siła Doki Doki leży pod powierzchnią kiczowatego lukru, bo atmosferę buduje tu drugie dno dialogów, częste mrugnięcia okiem do gracza, wreszcie charaktery i tła postaci, które z czasem pozwalają im nieco się wyróżnić na tle setek innych pastelowych kartonów. Tajemnica gęstnieje z każdą linijką tekstu, a napięcie dawkowane jest na tyle umiejętnie, że zwroty akcji mają odpowiednią wagę nawet pomimo swojej przewidywalności. Największą wadą jest tutaj miałkość samej konstrukcji gry - chciałoby się rozmaite ścieżki fabularne, a już przy drugim podejściu łatwo odkryć, że konsekwencje naszych wyborów zawsze będą takie same i zmieni się co najwyżej kilka prowadzących do nich scen. Zakończenie wali po oczach typowo animcową sztampą i przesadą, na upartego można by się też przyczepić do kiczowatych zagrywek w drugiej połowie gry, ale jeśli nie oczekujesz Dostojewskiego, będziesz kontent.

Doki Doki to gra krótka, niewymagająca, a przy tym zupełnie darmowa, będzie więc idealnym wyborem na jeden, góra dwa wieczory. Choć nie pieję z zachwytu, to przyznaję, że zrobiła na mnie wrażenie i czekam z zainteresowaniem na kolejny płód Team Salvato.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz