niedziela, 12 listopada 2017

Taktownie o nietaktownym

Łono


Natknąłem się na "Łono" zupełnie przypadkowo, obejrzałem spontanicznie darmową wersję z profilu Sali Kinowej na Youtube, nie wiedząc, co mnie czeka i jak słabo oceniają ten film zarówno zwykli widzowie, jak i większość krytyków. I bardzo dobrze, bo gdybym posłuchał cudzych opinii, prawdopodobnie ominęłoby mnie półtora godziny pierwszorzędnego dramatu.

Uczciwie ostrzegam, że nie jest to obraz łatwy w odbiorze. Nie chodzi nawet o samą nader kontrowersyjną tematykę ani minimalistyczne podejście do opowiadania historii - samo tempo filmu potrafi niejednego zniechęcić. Bardzo długie ujęcia, dużo scen milczących, dialogi grające głównie na niedopowiedzeniach sprawiają, że "Łono" wymaga od widza zarówno cierpliwości, jak i skupienia niezbędnego, by wyłowić każdy kontekst, każdą niewypowiedzianą emocję.

Czysto teoretycznie "Łono" jest filmem science-fiction, jednak zawiera tylko jeden futurystyczny element i w trakcie oglądania właściwie się tego nie odczuwa. Lwia część akcji rozgrywa się w jednym małym domku na plaży, jest więc skromnie, cicho i kameralnie, a przy tym dość ponuro, choć trzeba dodać, że szare, surowe krajobrazy prezentują się bardzo estetycznie. Ogląda - i słucha - się ich nad wyraz przyjemnie, a do tego stanowią dobrze dobrane tło dla opowiadanej tutaj historii. Ta jest raczej pretekstem dla eksploracji nietuzinkowych emocji i rozterek bohaterów - ot, szalenie zadurzona kobieta traci swojego kochanka w nieszczęśliwym wypadku i postanawia poradzić sobie z tym problemem, korzystając z wątpliwej moralnie futurystycznej technologii.

Choć bardzo ciche i powolne, "Łono" jest filmem głęboko niepokojącym. Nawet gdy pozornie nic się nie dzieje, dają się odczuć pragnienia i emocje w najlepszym razie moralnie niejednoznaczne. Miłość łącząca parę głównych bohaterów jest bez wątpienia szczera i głęboka, ale wydaje się też posunięta do granic obłędu i w swoim natężeniu niemal nienaturalna, a im dalej w las, tym bardziej przesuwają się jej granice i to w niezbyt dobrym kierunku. Reżyser Benedek Fliegauf porusza tematy bardzo trudne i kontrowersyjne - wykluczenie społeczne, poszukiwanie własnej tożsamości, toksyczna miłość - lecz robi to taktownie, z wdziękiem, nie skandalizuje, nie popada w patetyzm ani moralizowanie. Ocena zostaje pozostawiona widzowi.

Dialogi, tak jak cały film, są tu oszczędne w formie i treści, często przeplatane długimi chwilami ciszy, a to, co niewypowiedziane, zostaje uzupełnione specyficznymi ujęciami kamery i zbliżeniami na twarze aktorów. Ci spisują się dobrze, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę, że wypadło im grać niemal wyłącznie subtelnościami. Jedynym zastrzeżeniem z mojej strony jest wybór Matta Smitha do jednej z głównych ról - lubię tego aktora i nie zagrał źle, ale zdaje mi się po prostu zbyt sympatyczny na tak melancholijny obraz.

Nie dziwią mnie wcale niskie oceny "Łona" i rozumiem, czym są podyktowane, ale mimo tego uważam je za krzywdzące. Fakt, nie każdemu przypadnie do gustu ślamazarne tempo filmu, ale każda zainwestowana w niego minuta uwagi odpłaci się z nawiązką, dając trzymający w napięciu, niejednoznaczny dramat. Zakończenie pozostawia widza w stanie niekomfortowego dysonansu i niezależnie od tego, czy umocni się w swoich przekonaniach, czy też zostaną zachwiane, nieprędko o nim zapomni.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz