Perfect Blue
Dobre anime, a do tego dobry thriller – kto by pomyślał?
Perfect Blue zaczyna się niewinnie, ale nie czeka długo z rozwinięciem akcji, nie robi po drodze niepotrzebnych zakrętów, i, być może ze względu na podeszły jak na film wiek, oszczędza widzowi tak typowych dla wykwitów japońskiej animacji żenujących wstawek komediowych i/lub erotycznych. To krótki film, który dokładnie wie, czym jest i co chce osiągnąć.
Mima jest uwielbianą przez tłumy pop-idolką, ale postanawia zmienić ścieżkę kariery i zostać aktorką, co, naturalnie, nie wszystkim przypada do gustu. Wielu postrzega ją jako wyidealizowaną nimfę, symbol niewinności – i nie wszyscy zamierzają jej tak po prostu pozwolić decydować o swoim życiu. Na domiar złego film, w którym ma zadebiutować, nie stroni od scen kontrowersyjnych i brudnych, co nie poprawia jej sytuacji w oczach psychotycznego fana. Na planie dochodzi więc do serii niewyjaśnionych i coraz brutalniejszych sabotaży, a Mima, poddana wpływom stresu, własnych wątpliwości i ogromnej presji z zewnątrz, powoli przestaje odróżniać rzeczywistość od filmowej fikcji.
Przestaje ją odróżniać także widz, bo Perfect Blue niewiele serwuje łatwych odpowiedzi, zamiast tego zręcznie operując na symbolice i niedopowiedzeniach. Korzysta przy tym nieustannie z perspektywy protagonistki, więc nie zawsze można być pewnym, co tak naprawdę miało miejsce, a co było tylko złudzeniem wytworzonym przez zadręczony umysł. W tym właśnie leży największa siła tej produkcji – gęstniejąca z każdą chwilą atmosfera idzie w parze z rosnącą niepewnością co do właściwej interpretacji zaszłych wydarzeń, a im dalej w las, tym ciemniej i bardziej niepokojąco.
Należy tu jednak uczciwie zaznaczyć, że cała ta gmatwanina wydarzeń, nierzeczywistych wizji i możliwych interpretacji potrafi zmęczyć, przytłoczyć – wszak widz zdany jest tylko na siebie, pozbawiony wszelkiego pomocnego komentarza ze strony twórców. Z tego też powodu Perfect Blue to jeden z tych filmów, które prawdopodobnie bardziej doceni się za drugim podejściem, znając już finałową konkluzję i tylko rozpracowując po drodze poszczególne trybiki tej machiny. Z drugiej strony wciąż jest to obraz znacznie przystępniejszy niż chociażby „Paprika” tego samego reżysera.
Swoje robi też oprawa audiowizualna – jej wiekowości co prawda nie da się przeoczyć, ale zestarzała się z wdziękiem, nawet pomimo tego, że od początku celowała w realizm (i nie dziwota, bo jako adaptacja powieści, Perfect Blue w pierwotnym założeniu miało być ekranizacją wykorzystującą aktorów z krwi i kości). Postacie nie są tutaj przesadnie wygładzone, jak to często w mango i amino bywa, ale wyglądają jak ludzie, mają nadwagę, zmarszczki, krzywe zęby lub dziwnie rozstawione oczy, a na dodatek całkiem normalne, ludzkie nosy. PB robi też dobry, acz subtelny użytek z kolorystyki – chociażby dyskretnie barwiąc każdą stresującą sytuację intensywną czerwienią.
Perfect Blue to przede wszystkim świetny thriller, ale też (choć z rezerwą podchodziłbym do nazywania go „mądrym” filmem, to wciąż przede wszystkim rozrywka) całkiem trafny i wciąż aktualny komentarz na temat właściwego współczesności, a przy tym często toksycznego kultu celebrytów. W szerszym kontekście może też skłonić do zadania sobie paru trudnych pytań: gdzie tak naprawdę kończą się pragnienia jednostki, a zaczyna wpływ środowiska? I czy jest między nimi jakaś faktyczna różnica?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz